|
Charafa i jego niezwykłe zielone oczy poznałam przypadkowo. A przypadek ten był zaiste ciekawy. Jechałam właśnie pociągiem do Rabatu, gdzie czekać miał na mnie następny gospodarz – Rashid. Wszystko niby cacy – umówiliśmy się, że będzie już na stacji, żebym nie musiała się stresować. Łatwiej mieć nie mogłam. Niestety, nie dogadaliśmy się na której stacji Rabatu miałam wysiąść. No i wysiadłam na tej złej. Było już dość późno w nocy, a ja stałam tak na dworcu, samiuteńka, nie znająca miejsca, języka i ani jednego człowieka. Nie fajnie. Ale nie należało się w to zagłębiać. Należało działać. Telefon. Można przecież zadzwonić do Rashida i poprosić go o kierunki. Z ulgą zauważyłam, że na dworcu stoją dwa automaty. Dźwignęłam plecak i poszłam do dworcowej kawiarenki. Podeszłam do baru, zagadałam po arabsku, co wszystkich bardzo ucieszyło (zawsze ich to bardzo cieszy) i poprosiłam o drobne. - A na co ci one? – usłyszałam męski głos, dochodzący z mojej prawej strony. Na krześle przy barze siedział młody, szczupły chłopak o dość jasnej jak na Marokańczyka cerze i dużych zielonych oczach; tak ładnych i delikatnych, że niemal dziewczęcych. - Muszę zadzwonić pod jeden numer z automatu – wyjaśniłam. - Te automaty na dworcu przyjmują tylko karty – rozczarował mnie. – Masz kartę? - Nie – odparłam strapiona. - To weź moją – wręczył mi swoją kartę telefoniczną. – Mam jeszcze dużo kredytu; możesz dzwonić śmiało. - Dobrze – przyjęłam ją. – Ogromne dzięki. Oddam ci kasę po rozmowie. - Nie gadaj głupot, po prostu dzwoń. Zadzwoniłam. Rashid obiecał, że mnie odbierze w przeciągu piętnastu minut. Oddałam kartę chłopakowi. Usiadłam w kawiarni i właśnie kiedy studiowałam menu podszedł do mnie kelner i oznajmił, że zamykają. Świetnie. Zamykali nie tylko kawiarnię, ale też cały dworzec. Jeszcze lepiej. Wyniosłam się z pakunkami na zewnątrz. Minęło pół godziny. Na szczęście chłopak od karty kręcił się jeszcze, rozmawiając z kelnerami. Podeszłam więc do niego, uśmiechając się przy tym głupkowato. - Karta. – Od razu odgadł znaczenie mojego grymasu. Tym razem poczekał obok, aż skończę rozmowę. Rashid zapewniał, że wkrótce się zjawi. Zaczynałam w to powątpiewać. - Jeśli nie chcesz dłużej czekać na swego kolegę, to możesz przenocować u mnie – walnął chłopak od karty, ni z tego, ni z owego. Popatrzyłam na niego, jak na wariata, więc szybko dodał: - Mieszkam zaraz przy stacji, w tym budynku obok – wskazał na pobliski wieżowiec. – Wraz ze mną żyje mama i dwie siostry; na pewno się ucieszą na widok gościa. Miejsca jest mnóstwo. Możesz zadzwonić do swego kolegi i powiedzieć mu, że sama do niego dojedziesz nazajutrz. Jak chcesz. Jestem Charaf, tak a ‘propos. - Pola, miło mi... A mama i siostry są teraz w domu? – zapytałam podejrzliwie, pamiętając doświadczenie z Fahdem. - Tak; siedzą w salonie i oglądają telewizję. A, co mi tam! Zgodziłam się. Raz kozie śmierć. Wszystko, co mówił Charaf, było prawdą. Mieszkanie mieściło się w budynku przy dworcu, w mieszkaniu były trzy przestronne pokoje z marokańskimi kanapami, które także służyły jako posłanie, a na trzech takich kanapach umieszczonych w salonie, siedziały pod kocami trzy kobiety. Patrzyły na mnie szeroko otwartymi oczami, podczas gdy Charaf produkował się, próbując wyjaśnić, skąd mnie wytrzasnął. Miał jednak rację – jak tylko skończył wyjaśniać, kobiety z miejsca poczęły się uśmiechać i zachęcać do tego, bym zasiadła z nimi przy stole i piła wściekle słodką herbatę, zażerała się łakociami, ciastami i – obowiązkowo – chlebem z dżemem. Jadłam z grzeczności, a one obserwowały mnie jak małpę w zoo. Uśmiechnęłam się z pełnymi ustami, wydałam z siebie pełne aprobaty „mmm”, a one odpowiedziały pełnym wyrozumiałości uśmiechem. Udało się. Polubiły mnie. Mogłam zostać na noc. Ostatecznie jednak zadomowiłam się tam tak dobrze, że nie pojechałam do Rashida. Jakoś tak zostałam. Świetnie mi się mieszkało z tą rodzinką. Nikt, poza Charafem, nie mówił po angielsku, ale to nie przeszkadzało. Jego starsza siostra nie pracowała i siedziała cały dzień w domu. Jej największą radością podczas mojego pobytu było uczenie mnie zwrotów arabskich. Chwaliła się potem przy gościach: - Pola, jak się to nazywa? - Mmmpffr – odpowiadałam, a wszyscy pękali z mojego bałkotu i poprawiali mnie jeden przez drugiego. Najstarsza siostra pracowała jako masażystka, a jak nie pracowała, to robiła sobie paznokcie, oglądała egipskie telenowele i plotkowała przez telefon. Mama spędzała większość czasu w kuchni. Jak nie gotowała, to zmywała; jak nie zmywała, to czyściła; jak nie czyściła, to gotowała... I tak w kółko. Zwariować można, ale ona to lubiła. A ja lubiłam jej żarcie, które pochłaniałam, jakby od tego zależało moje życie. Był tajin, był kuskus, była ryba, grillowane sardynki, sałatki, świeżutki chleb... Cały stół był zawsze zastawiony po brzegi. Uwielbiałam te uczty. Po nich zawsze robiłyśmy sobie kawkę, starsza siostra przynosiła ciasteczka i rozwalałyśmy się na kanapach, oglądając arabskie wideoklipy lub telenowele. Bardzo ciekawe doświadczenie. Mama Charafa była spoko. Miała kręćka na punkcie red bulla i zawsze jej przynosiłam jednego ze sklepu, żeby miała trochę radochy w tej kuchni. Raz poszłyśmy razem do hammamu, czyli wielkiej łaźni, gdzie postanowiłam się wyszorować z góry do dołu. Mama zawołała olbrzymich rozmiarów kobietę, pracownicę hammamu, która wsunęła szorstką rękawicę i zabrała się do roboty. Babka miała sporo ikry, bo szorowała tak, że trzęsłam się jak galareta. Z ogromnym, pełnym zadowolenia uśmiechem pokazywała mi schodzącą ze mnie warstwę brudu. Szorowała zawzięcie, a jej ogromne piersi dyndały przy brzuchu. - Lubisz kuskus? – zapytała po arabsku. - Naam – potwierdziłam ochoczo. - Uważej – ostrzegła. – Jeśli za bardzo lubisz kuskus, to będziesz wyglądać tak jak ja. Charaf pracował w call center, ale chętnie pokazywał mi nocne życie Rabatu. Byliśmy w bardzo niemuzułmańskim klubie, gdzie dziewczyny nosiły tak skąpe ciuszki, że laski z wrocławskiej WuZetki wyglądałyby przy nich jak zakonnice. Piliśmy przemycone skądś piwo, siedząc na dachu wieżowca, patrząc na światła miasta i opowiadając sobie historyjki. Poszliśmy na bardzo niemuzułmańską domówkę, gdzie stół uginał się od wódki i wina, a już w korytarzu unosił się siwy dym – mieszanka palonego haszyszu i kifu. Odwiedziliśmy pałac króla, gdzie Charaf kategorycznie zabronił mi robienia zdjęć. - Jak cię zobaczą, to skonfiskują twój aparat – ostrzegł mnie. – Nie wolno cykać żadnych fotek, kiedy król jest w pałacu. Zasada numer jeden. W sumie spędziłam z nimi pięć dni, a później przyjechałam jeszcze raz w odwiedziny, zostając drugie tyle. Bardzo miło wspominam ten czas w Rabacie – zarówno pod względem ludzi, jak i jedzenia. Do dzisiaj marzą mi się potrawy charafowej mamy. A co z zielonookim wybawcą ze stacji? A dużo. Udało mu się spełnić marzenie co drugiego Marokańczyka. Za piątym podejściem dostał wizę do Stanów, gdzie zaczął od pracy kelnera na Florydzie. Teraz mieszka w Północnej Karolinie, gdzie ma swój dom i kobietę, i gdzie pewnie zostanie już na zawsze. Ameryka nie jest tak piękna i ciekawa, jak Maroko, ale tamtejsza wolność i dobrobyt sprawiają, że niewielu Marokańczyków chce wracać do swojego kraju. A szkoda, bo to jedno z najpiękniejszych państw, jakie istnieje na naszej planecie... |
||
Poprzedni rozdział | ![]() |
Następny
rozdział |
Tekst źródłowy znajduje się na stronie |
|
|